Jest kolejna część Oriany!!! Może trochę nudna, ale musiałam jakoś przejść do setna. Ogółem ma wprowadzić w życie Or. Oczywiście w wojskowe życie. Za wiele też nie wyjaśnia, ale to przyczyna mojego braku dobrej veny. I jest chaotyczna. I ma pewnie dużo błędów.
Nie wiem także, kiedy pojawi się kolejny Nereus. Nie jestem pewna co do ścisłości fabuły. (Stop. Nie wygadaj się. Twoje pomysły zachowaj dla siebie, Miśka.) Jak na razie,to pracuję nad "szkicem" historii Nadziei.
- Nie masz się czego bać.. - mówił z takim przekonaniem, a i tak mu nie wierzyłam - każdy lęk można pokonać.
Nie wiem także, kiedy pojawi się kolejny Nereus. Nie jestem pewna co do ścisłości fabuły. (Stop. Nie wygadaj się. Twoje pomysły zachowaj dla siebie, Miśka.) Jak na razie,to pracuję nad "szkicem" historii Nadziei.
* * * * * * * * * *
- Nie masz się czego bać.. - mówił z takim przekonaniem, a i tak mu nie wierzyłam - każdy lęk można pokonać.
Pioso trzymał mnie delikatnie za ramię, bym nie spadła. Ja tymczasem kurczowo ściskałam jego kurtkę. Wisieliśmy koło dwustu, może trzystu metrów nad ziemią. Poduszkowiec transportował nas tak do bazy. Jak już mówiłam, nie będę mówić o przeszłości. Jest mi obojętne, co kiedyś robiłam. Teraz muszę dla nich walczyć. Nie mogę umrzeć. W mojej krwi płynie kropla jego krwi. Jak już mówiłam, to długa i gorzka historia, nie pragnę, by ktoś o niej wiedział, albo co gorsza - uczestniczył w niej. Tak jak mówiłam, lecieliśmy do dawnej bazy. Tak, nie powiedziałam źle, DAWNEJ bazy. Podczas wojny została zniszczona. Przed wojną było to metro w Warszawie. Pamiętam to miasto tylko ze zdjęć. Było niegdyś piękne... Teraz jest to śmietnisko pełne chorób. Nawet ziemia nie chce tu rodzić roślin. Znowu odlatujesz od tematu, Or.
Opadliśmy na zgliszcza jakiegoś budynku. Wreszcie mogłam dotknąć stopami ziemi. Puściłam żołnierza. On jednak nadal nie puszczał.
- Możesz już mnie puścić.
- Nie.
- Dlaczego??
- Rozkaz.
Odpuściłam. On był silniejszy. Nie miałabym szans. Czekaliśmy, aż poduszkowiec opadnie na ziemię. Potem, otoczona wianuszkiem bliźniaków Pioso, doszłam do bazy. Wrzucili mnie do jakiejś celi. Jak zwykłam robić, usiadłam w kącie i czekałam. Czekałam bardzo długo. W końcu zasnęłam.
Obudziłam się w tym samym miejscu, w tej samej pozycji. Wstałam i rozciągnęłam się. Moje obolałe kości strzelały przy każdym ruchu. Przeszłam się po pokoju. Nic. Zrobiłam sto pompek. Nic. Skakałam przez znaleziony sznurek. Nic. Jak ja nienawidzę tego wojska!! Ciągle mnie ściągają, zabijają przyjaciół, rodzinę, a potem zostawią gdzieś na ulicy i sobie pójdą. Tym razem nie mam nic do stracenia. Muszę tylko się stąd wyrwać. Niech oni sami sobie walczą z czymkolwiek mają problem. Ja nie mam tu nic do gadania. Potrzebują narzędzi? Mają i to bardzo dużo. Na przykład Pioso. On jest wytresowanym żołnierzem. Raz-dwa załatwi tą sprawę. A jak sobie nie poradzi, to trudno. Nie moja sprawa.
Drzwi gwałtownie uderzyły o ścianę. Białe światło tak mnie oślepiło, że nie mogłam dojrzeć twarzy postaci. Po chwili światło rozjaśniło moją celę. Blask oślepił mnie tak, że wpadłam na jedną z nich. Obezwładniła mnie i rzuciła gdzieś w kąt pomieszczenia. Zawyłam z bólu. Moja prawa noga miała wykręconą kostkę. Próbowałam nastawić sobie kość, lecz przywołało to kolejną falę. Powoli odzyskiwałam wzrok. Zanim jednak w pełni zobaczyłam ich twarze, odezwała się.
- Witam, Oriano Fighter. Jak już mówiłam, Pioso powie ci, na czym będzie polegać twoja praca. Jeżeli pragnęłabyś nam uciec, nie martw się. Twój umysł na pewno cię powstrzyma.
Druga postać, jak już się okazało- Pioso, szarpnęła mnie za rękę. W udo wbił mi grubą igłę. Pisnęłam pod nosem. Potem poczułam, jak mi się kręci w głowie. Kolana mimowolnie ułamały się pod moim ciężarem. Żołnierz złapał mnie i delikatnie położył na podłodze.
- Pamiętaj. To jest żołnierz, a nie delikatna istota. Masz ją wykończyć.
Wtedy znów wszystko zniknęło...
- Wstawaj!!
Oberwałam czymś po brzuchu. Potem jeszcze raz. Walił mnie dopóty, dopóki nie stanęłam na baczność. Ale na tym się nie skończyło. Pchnął mnie ku żelastwu. Kazał podnosić sztangi do wycieńczenia. Po kilku minutach nie dałam radu unieść ją nad klatkę piersiową. Gniotło mi żebra i płuca. Serce bolało. On stał i gapił się, jak krowa na siano. Moje ręce tak się wykręciły, że nie potrafiłam nawet ich wyjąć. Nogi, już całkiem słabe, podgięły się, mając na celu odciążenie kręgosłupa. Zrobiłam się sina. Oczy mi łzawiły. Pozostało mi tylko trochę powietrza w płucach:
- Pomóż, mi...
Zdjął szantę z mojej piersi. Usiadłam i zaczęłam dyszeć niczym koń. Co chwila ciszę przerywał mój kaszel. Usiadł obok mnie. Nie zwracałam na niego uwagi. Dłoń przyłożył mi do serca. Uspokoiłam oddech. Próbowałam zabrać jego rękę, lecz on tylko mocniej wykręcił mi nadgarstki. Kopnęłam go z całej siły. Nic. Spadliśmy na podłogę. Wyjął strzykawkę z rękawa. Wytrąciłam mu ją z rąk. Przyparł moje ramiona do ziemi. Miał za silny uścisk, toteż nie mogłam się ruszyć. Kolanami przygniótł mi biodra. Byłam unieruchomiona na amen.
- Wypuść mnie.
- Nie.
- Wypuść mnie!!! - krzyczałam - Do jasnej cholery, wypuść mnie!!!
Ustami wyjął drugą strzykawkę. Prawą dłoń zamienił na łokieć. Miałam szansę się oswobodzić. Wyrwałam ramiona spod jego łokci. Przywaliłam mu z główki. Zatoczył się ale nadal walczył. Kopnęłam go w plecy, na co odpowiedział uderzeniem pięścią w brzuch. Miał pecha, bo z bólu przepony zgięłam się błyskawicznie i jeszcze raz go uderzyłam czołem. Stracił przytomność i upadł wprost na mnie. Wywlokłam się z pod niego. Znalazłam kluczyki w tylnej kieszeni. Przeszukałam go jeszcze. Znalazłam jeszcze nowy model lasera, w wersji 9002. Miał małą moc, ale nadawał się na unicestwienie żołnierzy. Zabrałam tylko kurtkę i kaszkiet. Nałożyłam to na siebie, by była mała możliwość rozpoznania mnie.
Wybiegłam jak najszybciej z celi. Udało mi się jakoś dotrzeć do torów. Przebiegłam jeszcze kilka korytarzy. Znalazłam drabinkę prowadzącą do kanałów. Zeszłam na dół. Część była zapadnięta. Brodziłam w starym szambie. Spodnie przesiąkły mi do skóry. Buty nie nadawały się do chodzenia, więc musiałam je zdjąć. Szłam na boso, uważając na ostre przedmioty. Po kilku metrach znalazłam wyjście wprost na powierzchnię. Na szczęście znalazłam się poza terenem bazy. Zapięłam dokładniej kurtkę. Poczęłam biec. Na początku truchtem, potem biegiem. Tak mijałam ulice dawnej stolicy aż do przedmieść, gdzie domki były całe i nietknięte. Wbiegłam do pierwszego lepszego i zebrałam wszystko. Ludzie nawet nie zdążyli uciec przed trującym gazem, więc nie dziwiłam się, że gdzieś leżały resztki ciał. Potem poleciałam do następnego i zrobiłam to samo. Minęłam tak chyba z dziesięć, może dwadzieścia budynków.
Znalazłam miejsce w opuszczonej piwnicy. Schowałam się w kotłowni, którą szczelnie zabarykadowałam. Zasnęłam, czując ból Piusa. Niestety nasza krew się połączyła. Czego zawsze muszę mieć pecha?? No cóż, takie życie nastolatki...
Tak dla wyjaśnienia, w ramach opisu mojej "misji". Jako jedyny człowiek, posiadłam moc przejmowania krwi, tzn: Moja krew, połączona z krwią żołnierza, staje się jednością, wiadomo - inne ciała, ten sam umysł.
Musiałam uciekać. Już z oddali słyszałam szczekanie zmutowanych wilków. Zebrałam swoje śmieci i wylazłam przez okno. Przeskakiwałam przez gałęzie żywopłotów. Deptałam po ciałach. A one dalej szły moim tropem. Dwie szare smugi zbliżały się niebezpiecznie. Wskoczyłam na stary śmietnik, następnie na dach. Miałam małe szanse w starciu ze zwierzętami. Rzuciłam torbę gdzieś w bok i wyjęłam laser. Było ich kilkanaście, co dawało większą szansę trafienia. Nacisnęłam spust. Z broni wystrzeliło zielone światło. Charakterystyczny dźwięk bzyczenia uciszył wilku. Mimo, że wycelowałam bardzo precyzyjnie, to nie trafiłam w żadnego z nich. Inteligencja? Jeszcze raz wypuściłam laser z lufy. Dwa wilki uskoczyły w przeciwne do siebie strony. Laser zniknął pośród dachów. Powoli się nachyliłam, dając im sygnał, że się poddaję. Kopnęłam laser w stronę zwierząt. Jedno z nich zacisnęło na nim szczęki i zeskoczyło z dachu. Po chwili spadła na mnie elektryczna siatka. Jakikolwiek ruch zrobiłam, obrywałam impulsem prądu. Przestałam się ruszać. Na dach wskoczył Pioso, wyraźnie zmęczony moją ucieczką. Poruszyłam się, by zadać mu jeszcze więcej bólu. Upadł, wyraźnie był pokaleczony. Dla pewności wbił sobie sztylet w ramię. Ból był tak tępy, że krzyknęłam. Z mojej ręki zaczęła płynąć krew. Powoli odpływałam w jego umysł. Moje ciało musiało odpocząć. Mówiłam jego głosem, czułam to co on. Był inny niż tamci. Jego emocje... Były o mnie. Widział moje oczy. Widział moją twarz. Nie miał zamiaru mnie kaleczyć, ale on jest po części zależny od nich. Robi wszystko, co mu karzą. Nie ma wolnych chwil. Nie wie, co to znaczy miłość.
Powoli wracałam do obolałego ciała. Miałam związane ręce i nogi. Skóra mnie piekła. Poczułam dziwne liny na plecach. Byłam cała w jakiejś cieczy. Otworzyłam oczy. Przede mną stał Pios. W dłoni trzymał bat. Był cały we krwi. Zamachnął się nim. Uderzenie wydarło ze mnie dech. Poczułam, jak płynie po zaschniętej już skorupie krwi. Był cały w pocie. Z jego brzucha płynęła krew.
- Wróć do mojego umysłu.
- Nie - wysapałam - Masz cierpieć razem ze mną. Zasłużyłeś sobie na to.
Uderzył jeszcze raz. Mocniej. Bat rozciął mi mięsień łydki. Pios zderzył się z podłogą. Wił się z bólu w kałuży krwi. Wykorzystałam to na rozejrzenie się. Wisiałam na linach przywiązanych do sufitu. Była to pusta i ciemna cela. Pewnie tutaj wykonywali wszystkie kary. Nie widziałam drzwi. Szkoda. Łatwiej byłoby mi uciec. Musiałabym tylko wymyślić, jak się wydostać z więzów. Popatrzyłam na swoje dłonie. Więzy robił jakiś amator. Wystarczyłoby tylko jedno szarpnięcie, bym mogła się wydostać. Uśmiechnęłam się do siebie. Spoglądając przez cały czas na niego, z całej siły zerwałam liny. Z gracją zrobiłam salto i spadłam na ręce. Powoli wstawał. Rozwiązałam liny na nogach. Zachwiał się, ale nadal był pod ich władzą. Bat był nadal w jego rękach. Stanęłam naprzeciw niego. Spuścił głowę. Nie widziałam jego czerwonych oczu.
- Wiem o tobie wszystko.
Popatrzył na mnie wyzywająco. Chciał walczyć, ale mu na to nie pozwolę. Jesteśmy zależni od siebie. A to oznacza, by przeżyć, musimy sobie pomóc.
- Nie możemy umrzeć. Ty, Pioso i ja, Oriana jesteśmy jednością.
- Co to znaczy?
Usiadłam po turecku. Zaciekawił się moimi słowami, więc ciągnęłam dalej.
- Mamy jeden umysł. Jesteśmy zależni od siebie. Jeśli mnie zabijesz, to też zginiesz. Taka kolej rzeczy. Musimy uciekać.
Musiałam powiedzieć to wszystko, żeby zrozumiał. To żołnierz, oni nie wierzą w bajki. Pios jeszcze przez chwilę mi się przypatrywał. Usiadł naprzeciw mnie. Jego palce nadal był zaciśnięte na bacie. Wystawiłam dłoń. Położył broń na ziemi. Wzięłam ją i zawinęłam wokół ramienia. Wstał.
- Czego się o mnie dowiedziałaś?
Zadarłam głowę, by widzieć jego twarz. Na moje usta wlał się szyderczy uśmiech. Jego oczy nagle zabłysnęły. Jaskrawa czerwień rozświetliła pomieszczenie. Dają mu rozkazy. Muszę to powstrzymać. Ale nie umiem. Kiedyś było to łatwe. Teraz jest męczarnią. Spróbuję.
Nie słuchaj ich!
To rozkazy!
Słuchaj mnie! Oni chcą cię zabić!
Nie boję się śmierci!
Chcą zabić mnie...
Ja... Słucham cię, pani.
Musimy uciekać!
Rozkaz, pani.
Zasalutował mi. W pomieszczeniu znowu zrobiło się ciemno. Pios potrząsnął głową, odrzucając tym obce głosy ze swojego umysłu. Zachwiał się i upadł. Czekałam, aż oprzytomnieje. Przeczesał swoje włosy.
- Co... c-co s-się s-stało?
Jego oczy skrzyżowały się z moimi. Przez chwilę nie odrywaliśmy się od siebie. Bitwę na wzrok wygrałam ja. Jak na razie, zapowiadało się dobrze. Wstałam, lekko wycieńczona batowaniem. Moja łydka nie była w stanie mnie utrzymać. Zahaczyłam dłonią o zwisające liny.
- Dobrze się czujesz?
Pokiwałam głową. Kulałam, ale mogłam iść. To dzięki jego sile. Po części trzymałam się jego umysłu. Musiałam go przez cały czas trzymać po swojej stronie. Moja psychika powoli podupadała. Wmawianie mu, po raz setny, że jest po mojej stronie było tak irytujące... Prawie przywaliłam mu pięścią w twarz, ale się powstrzymałam. Biegliśmy korytarzami, mijając stróżujących. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie podnieśli alarmu. Ucieczka władającej nad żołnierzami nie była błahostką. Ja powinnam być bardzo niebezpieczna. No cóż, mniej roboty dla nas.
Stanęliśmy pod wyjściem na południu zniszczonej Warszawy. Pierwsza wchodziłam po śliskiej drabince. Do powierzchni mieliśmy jakieś cztery metry. Zdeterminowana stawiałam kroki na szczeblach. Pios szedł za mną. Po chwili byliśmy w połowie drogi. Przystanęłam, by odetchnąć. Oparłam się łokciem i plecami odwróciłam się w stronę przeciwną drabinie. Oddychałam nosem, wciągając woń zgnilizny. Druga ucieczka przez kanały była dobijająca. Ten zapach całą mnie przesiąkł. Jeszcze na dodatek byłam cała we krwi. Szczury do mnie lgnęły jak mysz do sera. Odganiałam je batem, ale im częściej to robiłam, to coraz bardziej ból rozwalał mi wewnętrzną część czaszki.
- Nic ci nie jest?
- Nie - wyszeptałam - Tylko dokucza mi brak krwi. Chodźmy.
Odchyliłam się i wspięłam się do końca. Miło powitałam powietrze wypełnione dymem i oparami kwaśnego deszczu. Wygramoliłam się na zniszczoną ulicę. Mieliśmy długą drogę przed sobą. Pchnęłam go w stronę wyjścia z miasta. Nastawiłam się na szybki krok.
Minęło ledwie kilka minut, a nas ganiało stado zmutowanych niedźwiedzi. Czego ci ludzie nie wymyślą...
- Szybciej!!
Upadłam. Przeturlałam się i wznowiłam bieg. Co chwilę musiałam przeskakiwać przez sterczące płyty asfaltu. Minęliśmy resztki wieżowców. Zaciągnęłam go w ciasną skrytkę w czarnym kontenerze. Dłonią pokazałam mu, by był cicho. Sama wyglądałam na węszące zwierzęta. Nie zauważą nas. Co ja gadam... Oczywiście, że nas zobaczą. Pchnęłam go w dziurę pomiędzy zawalonymi kamienicami. Przeczołgaliśmy się na inną ulicę.
- Prędzej, czy później nas znajdą. Musimy się umyć i przebrać.
Spotkało mnie jego pytające spojrzenie. Westchnęłam zdenerwowana.
- Musimy zmyć z siebie zapach krwi. Ubranie inne, bo widzą nas z helikoptera. Coś jeszcze muszę ci tłumaczyć?
Zamknął się przyzwoicie i podążył za mną. Przeszliśmy przez zbombardowaną dzielnicę i weszliśmy do jakiegoś nowoczesnego mieszkania. Wzięłam prysznic i przebrałam się w luźną bluzę z kapturem i jakieś stare spodnie. Wpadłam do ciemnej sypialni, gdzie walały się stare zdjęcia. Pios oglądał je szczegółowo. Zerknęłam na kobietę w białej sukni. Czytałam coś o sposobie ubierania się w taki ubiór. Biała suknia przeznaczona była w tym przypadku do zamążpójścia, czyli oddaniu się całkowicie mężczyźnie. Coś takiego.
- Co oni robią?
Miał minę pięciolatko co mnie bardzo rozbawiło. Popatrzyłam na całującą się parę. Mieli może ze dwadzieścia lat? Wojna nie ma ulg dla kogokolwiek. Przeżuje i strawi każdego, nawet dzieci. Jest wiecznie głodna. Nawet, gdy odejdzie, to zostawi po sobie głodnych ludzi. Jednym z tych ludzi jest Pioso. Szkoda. Byłby ciekawym człowiekiem.
- Coś normalne dla człowieka.
- Znaczy?
Usiadłam obok. Gapił się na to zdjęcie niczym osioł. Objęłam go ramieniem. Wzdrygnął się lekko. Nie był przyzwyczajony do jakichkolwiek czułości. Odetchnęłam głęboko. Nienawidzę żołnierzy. Nienawidzę wojny.
- Zbierajmy się.
Wstałam za szybko. Od razu zderzyłam się z podłogą. Warknęłam do siebie zezłoszczona. Jestem beznadziejna. Wstałam jeszcze raz, ale efekt był ten sam. Jak zwykle musiałam walczyć sama ze sobą. Podparłam się łokciami. Pios patrzył się na mnie z bananem na twarzy. Jeszcze raz tak się do mnie uśmiechnie, a naprawdę mu przywalę z pięści w twarz.
- Pomógłbyś mi, co?
Wstał i podał mi rękę. Próbowałam złapać równowagę, ale to tylko pogorszyło sprawę. Oparłam się na nim, żeby nie spaść.
- Będziemy musieli tu zostać.
- No co ty nie powiesz.
Złapałam się poręczy łóżka i wpadłam w czystą pościel. Pios położył się na podłodze i oglądał zdjęcia. Byłam tak zmęczona, że nie zauważyłam, kiedy zrobiło się ciemno. Zasnęłam po kilku godzinach gapienia się w okno.
Obudziło mnie chrapanie żołnierza. Trzepnęłam w niego poduszką. Czy mężczyźni nigdy nie nauczą się kultury?! Przynajmniej się do mnie nie dobiera... Spoglądnęłam jeszcze raz na okno. Słońce rzucało długie cienie na zmasakrowanej Warszawie. Niedokończone budynki wyglądały przerażająco. Ja mieszkałam daleko od takich miejsc. To są nowoczesne miasta, gdzieś gdzie jest ciepło i przyjemnie, a nie tam, gdzie zalatuje kwasem i ogniem. Kiedyś może i było tu ładnie, ale teraz...
- Wstałaś już?
Obejrzałam się na niego. Długie włosy zasłaniały czerwone oczy. Jego odkryty tors był umięśniony. Oparłam głowę na rękach. Skarciłam się w duchu za przyglądanie się żołnierzowi. Już raz to się zdarzyło. Wtedy nie miałam szans go uratować. Teraz pewnie też.
Jeszcze raz spotkaliśmy nasze oczy. Speszona poprzednią sytuacją spuściłam wzrok. Wykorzystał to. Jego tęczówki nabrały niebieskiej barwy. Zmienia się w człowieka. To dziwne. Słyszałam o tym, ale nie widziałam. Trwało to zaledwie kilka sekund.
- Łoł! Co to było?
Wstałam. Zapięłam bluzę pod samą szyję. Podeszłam bliżej niego. Palcami podparłam jego brodę. Jego oczy już nie emanowały czerwienią. Nie musiałam o niego walczyć. Był tylko pod moją władzą. Muszę to wykorzystać. Jeżeli ucieknie też ode mnie, będzie niebezpieczny. Żołnierz nigdy nie może być niezależny. NIGDY.
Nie zauważyłam, jak wstał i mnie poderwał. Wisiałam teraz na jego ramionach. Już wykorzystuje bycie półwolnym. Zatopił dłoń w moich włosach. Odepchnięcie jego graniczyło z cudem. Zacisnęłam oczy. Tylko raz i będzie po wszystkim. Poczułam delikatne muśnięcie moich warg o jego. Nienawidziłam się rozczulać. Jego usta nie smakowały truskawkami, czy czymś podobnym. Były zapachem śmierci. Coś, co sama czynię od lat. Śmierć. Kurczę, jak ja dużo myślę.
- Zwariowałeś!!
Kopnęłam go na ścianę. Złość wylewała się ze mnie strumieniami. Nienawidzę bycia taką osobą. Wykorzystał mnie. Za bardzo. To, że był żołnierzem jeszcze pogorszyło sprawę.
- Kim ja dla ciebie jestem, co? Może głupią idiotką, która wykona wszystkie rozkazy? Nie dla psa kiełbasa!
Słucham rozkazów, pani.
Odejdź
Oriano, ale...
Odejdź! To rozkaz!
Nie.
Słucham?!
Nie odejdę.
Popatrzyłam na niego. Czerwone oczy przebłyskiwały błękitem. Już się uwalnia. To dzieje się za szybko. Wszystko dzieje się za szybko. Wstał z podłogi i gapił się na mnie. Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Coś ci nie pasuje?
Spuścił wzrok. Nadal nie rozumiał, co takiego zrobił. Wyszłam. Musiałam uciekać jak najdalej. Wszystko się tak pokręciło, że zapomniałam o czasie. Wyrzuciłam stare ubrania przez okno. Wybiegłam na korytarz. Miałam gdzieś Piosa. Biegłam przez miasto. Miałam gdzieś Piosa... Powtarzałam sobie to przez całą drogę.
Stanęłam dopiero przed bramą. To ona dzieliła mnie od granicy. Musiałam tylko przez nią przejść. Tylko jak? Był to wysoki mur na cztery metry. Otaczał prawie całą stolicę. Nie miałam zamiaru iść, aż do jakiejś przerwy. Za mało czasu. Zaczęłam się wspinać po metalowych drabinach. Przewiesiłam się na drugą stronę.
- O cholera!
Prawie wpadłam na stado wilków. Czego ja muszę mieć takiego pecha? Próbowałam jak najciszej wrócić na drugą stronę. Jeśli mnie nie zauważą, to nie zaatakują. Siadłam ma szczycie muru. Wokół tylko pustkowia i zniszczone miasto. Żadnego punktu zwrotnego. Żadnej przerwy w murze. Na szczęście baza była daleko.
Oriana!!
Jego głos wywiercił mi dziurę w czaszce. Zasłoniłam sobie uszy. Zwierzęta zaskomlały. Nawet nie zorientowałam się, że krzyknęłam na całe gardło swoje imię. Zachwiałam się i poleciałam w stronę wilków. Zanim jednak ich szczęki zanurzyły się w mojej skórze, coś zahaczyło o moje palce. Obiłam się o kłujące druty. Po moich plecach spłynęła świeża krew. Osoba, które mnie złapała, syknęła. Wciągnęła mnie z powrotem na mur. Jak go zobaczyłam, miałam ochotę być już tą potrawką dla drapieżników. Spoliczkowałam go. Zasłużył na więcej. Teraz musiało starczyć tylko to. Wstałam. Mur był dość szeroki, by pomieścić jedną osobę. Z dwiema był już problem. Zachwiałam się ponownie, lecz tym razem mnie złapał. Znowu wisiałam na jego ręce. Znowu nie mógł zatrzymać własnych emocji. Ale teraz miałam więcej szczęścia. Złapałam go za koszulę i rzuciłam nim w stronę zwierząt. Nie żałowałam. W tamtej chwili nie żałowałam. Potem już tak. Upadłam na kolana, patrząc jak wilki rzucają się na Piosa. Potem był tylko ból. Tak tępy i przeszywający. Tak bardzo chciany. Tak bardzo się go spodziewałam. Czując jak skóra odpada mi kawałami, zdjęłam bat z ramienia i strzeliłam nim w powietrzu. Wilki przerwały. Zeskoczyłam przed watahą. Wszystkie pochyliły głowy i podkuliły ogony. Strzeliłam batem jeszcze raz. Rozpierzchły się we wszystkie strony. Pochyliłam się nad nim. Usta przyłożyłam do jego ucha.
- Wejdź do mojego umysłu. Wejdź i odpocznij. Ochronię cię.
Jego ciało przestało się trząść. Klatka piersiowa coraz słabiej się unosiła. Serce cichło. W głowie słyszałam jego myśli. Usiadłam na kolanach. Czekałam całą noc. Pewnie sobie myślicie "Jak to? Bez jedzenia, snu i tyle krwi straciła!!". Żołnierze to nie ludzie. Żołnierze to biologiczne maszyny. Nie potrzebują wiele. Potrafią wytrzymać tygodnie, ba miesiące bez tych trzech rzeczy. Jak już wcześniej mówiłam, mam krew Żołnierzy. Tyle. Koniec o mojej przeszłości. Może kiedyś... Ale na pewno nie teraz.
- Or?
Usiadł. Przed świtem zdążyłam go wyleczyć. Rany były powierzchowne, toteż łatwe do naprawienia. Patrzył się na mnie, jak na Boga. Speszona odwróciłam się w stronę wschodzącego słońca. Białe promienie rzycały długie cienie na pustej ziemi. Kikuty drzew wyglądały przerażająco, ale też pięknie. Piękniejsze były tylko te w moim mieście...
- Or?
Potrząsnęłam głową. Nie mogę teraz odlecieć. Muszę walczyć. Dla siebie. Poczułam dłoń na ramieniu. Zepchnęłam ją. Nie chciałam go przy sobie. Nie jego. Nikogo nie chciałam. To ciężka sprawa. Bardzo ciężka sprawa. Ta sama dłoń pchnęła mnie do tyłu. Znowu próbowałam walczyć. Kopnęłam go kolanem w głowę. Przy okazji sama nabiłam sobie guza. Przewrócił się i przygniótł mnie do ziemi. Nogami zablokował mi biodra. Palce wbił mi w nadgarstki. Pocałował mnie. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie. Sapałam bezgłośnie. Rozluźniłam mięśnie. Zacisnęłam powieki. Mój oddech powoli zwalniał. Zawsze usta zetknęły się jeszcze raz. Tym razem poddałam się do końca. Puścił moje nadgarstki. Palce zaplątałam na jego szyi. Pocałunek był krótki, ale zadowalający. Pios opadł na mnie. Leżeliśmy tak dotąd pewni ciemni ludzie nie wymierzyli w nas włóczniami. Czarna kobieta z pióropuszem zeschłych liści na biodrach i koszykiem pełnym stęchłych, prostych gałęzi uśmiechnęła się do mnie promiennie.
- Cyntia!
Powoli wracałam do obolałego ciała. Miałam związane ręce i nogi. Skóra mnie piekła. Poczułam dziwne liny na plecach. Byłam cała w jakiejś cieczy. Otworzyłam oczy. Przede mną stał Pios. W dłoni trzymał bat. Był cały we krwi. Zamachnął się nim. Uderzenie wydarło ze mnie dech. Poczułam, jak płynie po zaschniętej już skorupie krwi. Był cały w pocie. Z jego brzucha płynęła krew.
- Wróć do mojego umysłu.
- Nie - wysapałam - Masz cierpieć razem ze mną. Zasłużyłeś sobie na to.
Uderzył jeszcze raz. Mocniej. Bat rozciął mi mięsień łydki. Pios zderzył się z podłogą. Wił się z bólu w kałuży krwi. Wykorzystałam to na rozejrzenie się. Wisiałam na linach przywiązanych do sufitu. Była to pusta i ciemna cela. Pewnie tutaj wykonywali wszystkie kary. Nie widziałam drzwi. Szkoda. Łatwiej byłoby mi uciec. Musiałabym tylko wymyślić, jak się wydostać z więzów. Popatrzyłam na swoje dłonie. Więzy robił jakiś amator. Wystarczyłoby tylko jedno szarpnięcie, bym mogła się wydostać. Uśmiechnęłam się do siebie. Spoglądając przez cały czas na niego, z całej siły zerwałam liny. Z gracją zrobiłam salto i spadłam na ręce. Powoli wstawał. Rozwiązałam liny na nogach. Zachwiał się, ale nadal był pod ich władzą. Bat był nadal w jego rękach. Stanęłam naprzeciw niego. Spuścił głowę. Nie widziałam jego czerwonych oczu.
- Wiem o tobie wszystko.
Popatrzył na mnie wyzywająco. Chciał walczyć, ale mu na to nie pozwolę. Jesteśmy zależni od siebie. A to oznacza, by przeżyć, musimy sobie pomóc.
- Nie możemy umrzeć. Ty, Pioso i ja, Oriana jesteśmy jednością.
- Co to znaczy?
Usiadłam po turecku. Zaciekawił się moimi słowami, więc ciągnęłam dalej.
- Mamy jeden umysł. Jesteśmy zależni od siebie. Jeśli mnie zabijesz, to też zginiesz. Taka kolej rzeczy. Musimy uciekać.
Musiałam powiedzieć to wszystko, żeby zrozumiał. To żołnierz, oni nie wierzą w bajki. Pios jeszcze przez chwilę mi się przypatrywał. Usiadł naprzeciw mnie. Jego palce nadal był zaciśnięte na bacie. Wystawiłam dłoń. Położył broń na ziemi. Wzięłam ją i zawinęłam wokół ramienia. Wstał.
- Czego się o mnie dowiedziałaś?
Zadarłam głowę, by widzieć jego twarz. Na moje usta wlał się szyderczy uśmiech. Jego oczy nagle zabłysnęły. Jaskrawa czerwień rozświetliła pomieszczenie. Dają mu rozkazy. Muszę to powstrzymać. Ale nie umiem. Kiedyś było to łatwe. Teraz jest męczarnią. Spróbuję.
Nie słuchaj ich!
To rozkazy!
Słuchaj mnie! Oni chcą cię zabić!
Nie boję się śmierci!
Chcą zabić mnie...
Ja... Słucham cię, pani.
Musimy uciekać!
Rozkaz, pani.
Zasalutował mi. W pomieszczeniu znowu zrobiło się ciemno. Pios potrząsnął głową, odrzucając tym obce głosy ze swojego umysłu. Zachwiał się i upadł. Czekałam, aż oprzytomnieje. Przeczesał swoje włosy.
- Co... c-co s-się s-stało?
Jego oczy skrzyżowały się z moimi. Przez chwilę nie odrywaliśmy się od siebie. Bitwę na wzrok wygrałam ja. Jak na razie, zapowiadało się dobrze. Wstałam, lekko wycieńczona batowaniem. Moja łydka nie była w stanie mnie utrzymać. Zahaczyłam dłonią o zwisające liny.
- Dobrze się czujesz?
Pokiwałam głową. Kulałam, ale mogłam iść. To dzięki jego sile. Po części trzymałam się jego umysłu. Musiałam go przez cały czas trzymać po swojej stronie. Moja psychika powoli podupadała. Wmawianie mu, po raz setny, że jest po mojej stronie było tak irytujące... Prawie przywaliłam mu pięścią w twarz, ale się powstrzymałam. Biegliśmy korytarzami, mijając stróżujących. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie podnieśli alarmu. Ucieczka władającej nad żołnierzami nie była błahostką. Ja powinnam być bardzo niebezpieczna. No cóż, mniej roboty dla nas.
Stanęliśmy pod wyjściem na południu zniszczonej Warszawy. Pierwsza wchodziłam po śliskiej drabince. Do powierzchni mieliśmy jakieś cztery metry. Zdeterminowana stawiałam kroki na szczeblach. Pios szedł za mną. Po chwili byliśmy w połowie drogi. Przystanęłam, by odetchnąć. Oparłam się łokciem i plecami odwróciłam się w stronę przeciwną drabinie. Oddychałam nosem, wciągając woń zgnilizny. Druga ucieczka przez kanały była dobijająca. Ten zapach całą mnie przesiąkł. Jeszcze na dodatek byłam cała we krwi. Szczury do mnie lgnęły jak mysz do sera. Odganiałam je batem, ale im częściej to robiłam, to coraz bardziej ból rozwalał mi wewnętrzną część czaszki.
- Nic ci nie jest?
- Nie - wyszeptałam - Tylko dokucza mi brak krwi. Chodźmy.
Odchyliłam się i wspięłam się do końca. Miło powitałam powietrze wypełnione dymem i oparami kwaśnego deszczu. Wygramoliłam się na zniszczoną ulicę. Mieliśmy długą drogę przed sobą. Pchnęłam go w stronę wyjścia z miasta. Nastawiłam się na szybki krok.
Minęło ledwie kilka minut, a nas ganiało stado zmutowanych niedźwiedzi. Czego ci ludzie nie wymyślą...
- Szybciej!!
Upadłam. Przeturlałam się i wznowiłam bieg. Co chwilę musiałam przeskakiwać przez sterczące płyty asfaltu. Minęliśmy resztki wieżowców. Zaciągnęłam go w ciasną skrytkę w czarnym kontenerze. Dłonią pokazałam mu, by był cicho. Sama wyglądałam na węszące zwierzęta. Nie zauważą nas. Co ja gadam... Oczywiście, że nas zobaczą. Pchnęłam go w dziurę pomiędzy zawalonymi kamienicami. Przeczołgaliśmy się na inną ulicę.
- Prędzej, czy później nas znajdą. Musimy się umyć i przebrać.
Spotkało mnie jego pytające spojrzenie. Westchnęłam zdenerwowana.
- Musimy zmyć z siebie zapach krwi. Ubranie inne, bo widzą nas z helikoptera. Coś jeszcze muszę ci tłumaczyć?
Zamknął się przyzwoicie i podążył za mną. Przeszliśmy przez zbombardowaną dzielnicę i weszliśmy do jakiegoś nowoczesnego mieszkania. Wzięłam prysznic i przebrałam się w luźną bluzę z kapturem i jakieś stare spodnie. Wpadłam do ciemnej sypialni, gdzie walały się stare zdjęcia. Pios oglądał je szczegółowo. Zerknęłam na kobietę w białej sukni. Czytałam coś o sposobie ubierania się w taki ubiór. Biała suknia przeznaczona była w tym przypadku do zamążpójścia, czyli oddaniu się całkowicie mężczyźnie. Coś takiego.
- Co oni robią?
Miał minę pięciolatko co mnie bardzo rozbawiło. Popatrzyłam na całującą się parę. Mieli może ze dwadzieścia lat? Wojna nie ma ulg dla kogokolwiek. Przeżuje i strawi każdego, nawet dzieci. Jest wiecznie głodna. Nawet, gdy odejdzie, to zostawi po sobie głodnych ludzi. Jednym z tych ludzi jest Pioso. Szkoda. Byłby ciekawym człowiekiem.
- Coś normalne dla człowieka.
- Znaczy?
Usiadłam obok. Gapił się na to zdjęcie niczym osioł. Objęłam go ramieniem. Wzdrygnął się lekko. Nie był przyzwyczajony do jakichkolwiek czułości. Odetchnęłam głęboko. Nienawidzę żołnierzy. Nienawidzę wojny.
- Zbierajmy się.
Wstałam za szybko. Od razu zderzyłam się z podłogą. Warknęłam do siebie zezłoszczona. Jestem beznadziejna. Wstałam jeszcze raz, ale efekt był ten sam. Jak zwykle musiałam walczyć sama ze sobą. Podparłam się łokciami. Pios patrzył się na mnie z bananem na twarzy. Jeszcze raz tak się do mnie uśmiechnie, a naprawdę mu przywalę z pięści w twarz.
- Pomógłbyś mi, co?
Wstał i podał mi rękę. Próbowałam złapać równowagę, ale to tylko pogorszyło sprawę. Oparłam się na nim, żeby nie spaść.
- Będziemy musieli tu zostać.
- No co ty nie powiesz.
Złapałam się poręczy łóżka i wpadłam w czystą pościel. Pios położył się na podłodze i oglądał zdjęcia. Byłam tak zmęczona, że nie zauważyłam, kiedy zrobiło się ciemno. Zasnęłam po kilku godzinach gapienia się w okno.
Obudziło mnie chrapanie żołnierza. Trzepnęłam w niego poduszką. Czy mężczyźni nigdy nie nauczą się kultury?! Przynajmniej się do mnie nie dobiera... Spoglądnęłam jeszcze raz na okno. Słońce rzucało długie cienie na zmasakrowanej Warszawie. Niedokończone budynki wyglądały przerażająco. Ja mieszkałam daleko od takich miejsc. To są nowoczesne miasta, gdzieś gdzie jest ciepło i przyjemnie, a nie tam, gdzie zalatuje kwasem i ogniem. Kiedyś może i było tu ładnie, ale teraz...
- Wstałaś już?
Obejrzałam się na niego. Długie włosy zasłaniały czerwone oczy. Jego odkryty tors był umięśniony. Oparłam głowę na rękach. Skarciłam się w duchu za przyglądanie się żołnierzowi. Już raz to się zdarzyło. Wtedy nie miałam szans go uratować. Teraz pewnie też.
Jeszcze raz spotkaliśmy nasze oczy. Speszona poprzednią sytuacją spuściłam wzrok. Wykorzystał to. Jego tęczówki nabrały niebieskiej barwy. Zmienia się w człowieka. To dziwne. Słyszałam o tym, ale nie widziałam. Trwało to zaledwie kilka sekund.
- Łoł! Co to było?
Wstałam. Zapięłam bluzę pod samą szyję. Podeszłam bliżej niego. Palcami podparłam jego brodę. Jego oczy już nie emanowały czerwienią. Nie musiałam o niego walczyć. Był tylko pod moją władzą. Muszę to wykorzystać. Jeżeli ucieknie też ode mnie, będzie niebezpieczny. Żołnierz nigdy nie może być niezależny. NIGDY.
Nie zauważyłam, jak wstał i mnie poderwał. Wisiałam teraz na jego ramionach. Już wykorzystuje bycie półwolnym. Zatopił dłoń w moich włosach. Odepchnięcie jego graniczyło z cudem. Zacisnęłam oczy. Tylko raz i będzie po wszystkim. Poczułam delikatne muśnięcie moich warg o jego. Nienawidziłam się rozczulać. Jego usta nie smakowały truskawkami, czy czymś podobnym. Były zapachem śmierci. Coś, co sama czynię od lat. Śmierć. Kurczę, jak ja dużo myślę.
- Zwariowałeś!!
Kopnęłam go na ścianę. Złość wylewała się ze mnie strumieniami. Nienawidzę bycia taką osobą. Wykorzystał mnie. Za bardzo. To, że był żołnierzem jeszcze pogorszyło sprawę.
- Kim ja dla ciebie jestem, co? Może głupią idiotką, która wykona wszystkie rozkazy? Nie dla psa kiełbasa!
Słucham rozkazów, pani.
Odejdź
Oriano, ale...
Odejdź! To rozkaz!
Nie.
Słucham?!
Nie odejdę.
Popatrzyłam na niego. Czerwone oczy przebłyskiwały błękitem. Już się uwalnia. To dzieje się za szybko. Wszystko dzieje się za szybko. Wstał z podłogi i gapił się na mnie. Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Coś ci nie pasuje?
Spuścił wzrok. Nadal nie rozumiał, co takiego zrobił. Wyszłam. Musiałam uciekać jak najdalej. Wszystko się tak pokręciło, że zapomniałam o czasie. Wyrzuciłam stare ubrania przez okno. Wybiegłam na korytarz. Miałam gdzieś Piosa. Biegłam przez miasto. Miałam gdzieś Piosa... Powtarzałam sobie to przez całą drogę.
Stanęłam dopiero przed bramą. To ona dzieliła mnie od granicy. Musiałam tylko przez nią przejść. Tylko jak? Był to wysoki mur na cztery metry. Otaczał prawie całą stolicę. Nie miałam zamiaru iść, aż do jakiejś przerwy. Za mało czasu. Zaczęłam się wspinać po metalowych drabinach. Przewiesiłam się na drugą stronę.
- O cholera!
Prawie wpadłam na stado wilków. Czego ja muszę mieć takiego pecha? Próbowałam jak najciszej wrócić na drugą stronę. Jeśli mnie nie zauważą, to nie zaatakują. Siadłam ma szczycie muru. Wokół tylko pustkowia i zniszczone miasto. Żadnego punktu zwrotnego. Żadnej przerwy w murze. Na szczęście baza była daleko.
Oriana!!
Jego głos wywiercił mi dziurę w czaszce. Zasłoniłam sobie uszy. Zwierzęta zaskomlały. Nawet nie zorientowałam się, że krzyknęłam na całe gardło swoje imię. Zachwiałam się i poleciałam w stronę wilków. Zanim jednak ich szczęki zanurzyły się w mojej skórze, coś zahaczyło o moje palce. Obiłam się o kłujące druty. Po moich plecach spłynęła świeża krew. Osoba, które mnie złapała, syknęła. Wciągnęła mnie z powrotem na mur. Jak go zobaczyłam, miałam ochotę być już tą potrawką dla drapieżników. Spoliczkowałam go. Zasłużył na więcej. Teraz musiało starczyć tylko to. Wstałam. Mur był dość szeroki, by pomieścić jedną osobę. Z dwiema był już problem. Zachwiałam się ponownie, lecz tym razem mnie złapał. Znowu wisiałam na jego ręce. Znowu nie mógł zatrzymać własnych emocji. Ale teraz miałam więcej szczęścia. Złapałam go za koszulę i rzuciłam nim w stronę zwierząt. Nie żałowałam. W tamtej chwili nie żałowałam. Potem już tak. Upadłam na kolana, patrząc jak wilki rzucają się na Piosa. Potem był tylko ból. Tak tępy i przeszywający. Tak bardzo chciany. Tak bardzo się go spodziewałam. Czując jak skóra odpada mi kawałami, zdjęłam bat z ramienia i strzeliłam nim w powietrzu. Wilki przerwały. Zeskoczyłam przed watahą. Wszystkie pochyliły głowy i podkuliły ogony. Strzeliłam batem jeszcze raz. Rozpierzchły się we wszystkie strony. Pochyliłam się nad nim. Usta przyłożyłam do jego ucha.
- Wejdź do mojego umysłu. Wejdź i odpocznij. Ochronię cię.
Jego ciało przestało się trząść. Klatka piersiowa coraz słabiej się unosiła. Serce cichło. W głowie słyszałam jego myśli. Usiadłam na kolanach. Czekałam całą noc. Pewnie sobie myślicie "Jak to? Bez jedzenia, snu i tyle krwi straciła!!". Żołnierze to nie ludzie. Żołnierze to biologiczne maszyny. Nie potrzebują wiele. Potrafią wytrzymać tygodnie, ba miesiące bez tych trzech rzeczy. Jak już wcześniej mówiłam, mam krew Żołnierzy. Tyle. Koniec o mojej przeszłości. Może kiedyś... Ale na pewno nie teraz.
- Or?
Usiadł. Przed świtem zdążyłam go wyleczyć. Rany były powierzchowne, toteż łatwe do naprawienia. Patrzył się na mnie, jak na Boga. Speszona odwróciłam się w stronę wschodzącego słońca. Białe promienie rzycały długie cienie na pustej ziemi. Kikuty drzew wyglądały przerażająco, ale też pięknie. Piękniejsze były tylko te w moim mieście...
- Or?
Potrząsnęłam głową. Nie mogę teraz odlecieć. Muszę walczyć. Dla siebie. Poczułam dłoń na ramieniu. Zepchnęłam ją. Nie chciałam go przy sobie. Nie jego. Nikogo nie chciałam. To ciężka sprawa. Bardzo ciężka sprawa. Ta sama dłoń pchnęła mnie do tyłu. Znowu próbowałam walczyć. Kopnęłam go kolanem w głowę. Przy okazji sama nabiłam sobie guza. Przewrócił się i przygniótł mnie do ziemi. Nogami zablokował mi biodra. Palce wbił mi w nadgarstki. Pocałował mnie. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie. Sapałam bezgłośnie. Rozluźniłam mięśnie. Zacisnęłam powieki. Mój oddech powoli zwalniał. Zawsze usta zetknęły się jeszcze raz. Tym razem poddałam się do końca. Puścił moje nadgarstki. Palce zaplątałam na jego szyi. Pocałunek był krótki, ale zadowalający. Pios opadł na mnie. Leżeliśmy tak dotąd pewni ciemni ludzie nie wymierzyli w nas włóczniami. Czarna kobieta z pióropuszem zeschłych liści na biodrach i koszykiem pełnym stęchłych, prostych gałęzi uśmiechnęła się do mnie promiennie.
- Cyntia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz